Jest wrześniowy poranek. Na około gęsta, poranna mgła. Przyspieszony oddech. Wspinam się wśród lasu o liściach we wszystkich odcieniach żółci i pomarańczy. Na dole widzę wioskę Stepantsminda, w której się zatrzymałem. Przede mną górskie szczyty wysokie na ponad pięć tysięcy metrów. To północna Gruzja – samo serce Kaukazu Wielkiego.
Obok mnie niestrudzenie podąża Rudy. Mieszanka wyżła i sznaucera o bardzo pogodnym usposobieniu. Tak nazwałem pieska, którego na początku wyprawy spotkałem w wiosce. Rzuciłem mu kilka herbatników i nie przyszło mi do głowy, że w ten sposób „kupię” sobie wiernego przyjaciela, który wyruszy ze mną w wysokie góry. Nie tylko on dał mi do zrozumienia, że Kaukazu Wielkiego nie będę zdobywał sam.
Rudy nie odchodzi ode mnie na krok. Mimo kamieni i wysokości. Nagle las ustępuje zielonym halom skąpanym w słońcu. Przystaję, żeby nasycić się widokiem, który zapiera dech w piersiach. Robię zdjęcie i nagle słyszę: „Cześć!”. Tak poznałem Małgosię i Roberta. Dalej ruszyliśmy razem. W tej części gruzińskich gór próżno szukać oznakowania szlaków, czy schroniska. W tym świecie rządzi natura. Czuć jej niesamowitą siłę.
Czterysta metrów przed nami pierwszy punkt wyprawy. Surowe kamienne mury dzielnie opierające się prawie pięciu wiekom górskich wiatrów. Docieramy do niewielkiego klasztoru. Za uchylonymi, misternie rzeźbionymi drzwiami panuje półmrok. Skąpane w złocie ikony lśnią pośród dymu kadzideł. Gruzińskie kościoły i klasztory położone w najmniej dostępnych miejscach omija czas. Wyglądają tak samo jak kilka wieków temu. Samotny, stary mnich siedzi na murze, otaczającym monastyr, zatopiony w lekturze świętej księgi. Nagle podnosi mi ciśnie we krwi. Próbuje rzucić wielkim kamieniem w mojego Rudego! Zasłaniam psa Wołam, że jest mój, żeby przestał! Kazał nam odejść. Tak zrobiliśmy.
Dookoła nas morze zielonej pofałdowanej trawy, a w tle ośnieżone szczyty. W śród nich Kazbeg. Majestatyczny, strzelisty i wysoki na ponad pięć tysięcy metrów. Biel śniegu kontrastuje z soczystą zielenią trawy. Absolutna cisza, która panuje wokół nas, wyostrza zmysły. W oddali słyszymy jedynie pobrzękiwania dzwonków krów. Czas przestaje płynąć, a wszystkie problemy są za nami – gdzieś na dole. Patrzenie na przepływające wokół górskich szczytów obłoki wprawia w rodzaj transu.
Zatrzymujemy się, żeby uchwycić to piękno, żeby nim oddychać. Po chwili rzucam Rudemu herbatnika i mówię: „Piesku, wracaj do wioski. My idziemy jeszcze wyżej”. Macha ogonem i kładzie się zmęczony.
Siadamy na kamienieniu, wyciągam z plecaka ostatnie zapasy. Haczapuri – pięć dużych pionowych pierogów wypełnionych aromatycznym rosołem oraz jagnięciną i kolendrą. W Gruzji kolendra jest królową ziół, którą można spotkać niemal w każdym daniu. Nikogo nie pozostawia obojętnym. Dla nas jest odkrywczym przebłyskiem świeżości i kulinarnego geniuszu w zwyczajnych daniach. Dla innych – ma posmak mydła albo nielubianego z dzieciństwa szpinaku. Haczapuri smakują mi zawsze, nawet zimne.
Podnosimy się, a Rudy oczywiście rusza z nami w dalszą podróż. Nagle zaczyna szczekać i wyrywać do przodu. Mijają nas dwaj jeźdźcy powoli wspinający się pod górę na koniach. Echo niesie szczekanie Rudego, a mężczyźni w kapeluszach z dużymi rondami zdają się go nie słyszeć. Wyglądaliby jak wyjęci z westernu, gdyby nie to, że jeden z nich trzyma aparat fotograficzny. Długim teleobiektywem szuka na niebie ptaków. Gdzieś wysoko nad nami można dostrzec zarys sępa krążącego nad okolicą na rozłożystych skrzydłach.
Przed nami szczyt Kazbegu. Coraz bliżej, ale jeszcze całkiem daleko, a droga jest stroma. Zdaje się, że zgubiliśmy drogę. Kamienie są mokre, bo ze szczytu płynie strumyczek wody. Jest już po południu i robi się szaro. Małgosia przewraca się, przechodząc przez strumień. Rozbija kolano. Po kilku godzinach wyprawy podejmujemy decyzję, że wracamy. My – z Małgosią, Robertem i Rudym. Choć jeszcze na dole w wiosce nie wiedziałem o ich istnieniu, teraz wiem, że muszę pomóc im zejść, i Rudemu również.
Nie czuję rozczarowania, że nie udało mi się zdobyć szczytu, będąc tak blisko. To była najlepsza decyzja, bo szybko się ściemniło, a kamienie i trwa były mokre. Szliśmy za Rudym. On wiedział, jak wrócić do swojej wioski. A że chwilowo mieszkaliśmy w tej samej, to nas uratowało. Taki przewodnik za garść herbatników! Ta wyprawa była dla mnie niezwykle ważna i inspirująca. Zrozumiałem, że zdobycie szczytu nie jest najważniejsze.
Nad ranem w moim pokoju, szyby pokryte są szronem listopadowej nocy. Gospodarz, oszczędny i przyzwyczajony do tutejszego klimatu nie przesadza z ogrzewaniem.
To niestety ostatni dzień w górach Kazbegu. Czas udać się na lokalną marszrutkę. Biały, poobijany i obdrapany minivan marki Mercedes stoi na wyznaczonym miejscu. Wąsaty kierowca pali papierosa za papierosem. Na szczęście wygląda na trzeźwego i wypoczętego, w przeciwieństwie do tego, który wiózł nas dwa dni temu w góry. Podróże tutaj są bardzo tanie… i szybkie. Za równowartość kilkunastu złotych kupuję dwa bilety na prawie trzystukilometrową podróż. Zmierzam do Bordżomi. „Gruziński Ciechocinek”, znany jest z wody mineralnej, będących kiedyś eksportowym hitem Gruzji. Mnie bardziej interesuje to, że leży po drodze do Batumi. Tej mitycznej oazy leżącej rzekomo wśród herbacianych pól. Miejscowi (choć mało kto miał przyjemność odwiedzić to miasto) twierdzą, że to raczej połączenie Las Vegas i Cannes. Pewnie „trochę” na wyrost, ale podejmuję wyzwanie, żeby samemu to sprawdzić.
Ruszamy. Z rury wydechowej naszego środka transportu wydobywają się kłęby czarnej sadzy. Nic dziwnego – wygląda na co najmniej pełnoletni. A jednak rusza z kopyta, a nawet trochę za szybko. Kierowca, nie zważając na fenomenalne widoki i przepaści przy „Gruzińskiej Drodze Wojennej”, gna z ułańską fantazją po wąskich serpentynach.
Ziemniaki z wora na siedzeniu po lewej stronie wysypują mi się na kolana. Starsza pani po prawej stronie nie przestaje pokazywać mi zdjęć z wesela, prawdopodobnie, swojego syna i opisywać swoich emocji w nieznanym mi języku. Tak smakuje przygoda. Nie mogę się doczekać, kiedy po górskich chłodach będę brodzić w ciepłym morzu. Gruzja to kraj kontrastów, który nie przestaje zadziwiać.