Zima. Temperatura na niewielkim minusie. Pada marznący deszcz.
Do Fundacji „po DRUGIE”, która w Warszawie pomaga młodzieży doświadczającej bezdomności, przychodzi chłopak. Na oko ma może dziewiętnaście lat. Jest śniady, czarnowłosy. Wchodzi do mojego gabinetu. Wyrzuca z siebie nieskładne zdania, lejąc z oczu wiadro łez:
– Zabiję się. Zabiję się, bo ona mnie nie chce. Wyrzuciła mnie.
Proszę, żeby usiadł i podaję mu chusteczki. Z nosa ścieka duża kropla śluzu.
– Ona… ona wie… powiedziałem, że położę się na torach… Będę tak leżał i czekał na pociąg.
Zaczyna opisywać swój przerażający plan. Mówi to wszystko w dużych emocjach, histeryzuje. Trudno mu przerwać potok słów.
– Może napijemy się herbaty? – pytam, próbując go zastopować.
Jednocześnie przez messengera piszę do koleżanki, która siedzi w pokoju obok, żeby wezwała karetkę. W krótkich zdaniach wyjaśniam, że jest u mnie chłopak, który ma myśli samobójcze.
Koleżanka wzywa pomoc, podczas gdy mi udaje się go nieco uspokoić. Działa herbata, działają chusteczki i spokojna rozmowa. Dowiaduję się, że matka wyrzuciła go z domu, że od pewnego czasu nie ma się gdzie podziać. Ojciec pochodzi z Indii. Nie może na niego liczyć. Ma tylko matkę, ale…
Gdy do pokoju wchodzą ratownicy medyczni w asyście funkcjonariuszy policji (zawsze tak to wygląda, jeśli zgłaszamy zamiar samobójczy), chłopak jest już spokojny. Nie trzęsie się. Mówi składnie. Pije herbatę.
– To ty chciałeś się zabić? – pyta z drwiną w głosie, napastliwie ratowniczka.
Jakiej odpowiedzi można spodziewać się, gdy pytanie jest zadane w ten sposób? Po pierwsze, dlaczego zwraca się do młodego mężczyzny per „ty”? Po drugie, czemu jest agresywna?
– Ja? Nie… – odpowiada chłopak.
Zwracam uwagę ratowniczce na nieodpowiedni ton i sposób rozmowy, ale słyszę tylko:
– Proszę pani, my go zawieziemy do szpitala, ale on jest spokojny, więc porozmawia z lekarzem i tyle. Wypisany będzie.
Szpital go nie przyjmie i chłopak wróci do naszej organizacji.
A my? Co my możemy zrobić?
Nie odmówimy mu przecież pomocy. Pozwolimy spać w hostelu (wynajmujemy łóżka w hostelach pracowniczych, żeby młodzież nie trafiała do schronisk dla bezdomnych). Być może przydzielimy mu miejsce w prowadzonym przez nas mieszkaniu treningowym (mieszkanie wynajmowane na wolnym rynku dla młodzieży w wieku 18-25 lat, doświadczającej bezdomności). Przyjmiemy go z duszą na ramieniu i lękiem o jego bezpieczeństwo, modląc się, by tory kolejowe były daleko…
Anka była w naszym mieszkaniu treningowym przez kilka miesięcy. Ukończyła terapię uzależnień, utrzymywała trzeźwość. Cierpi na zaburzenia osobowości typu borderline. Czasem, gdy się „odpali”, nie da się zapanować nad nią.
Pewnego dnia sięgnęła po alkohol. Mówiła, że nie daje już rady. Mówiła, że cały jej wysiłek jest na nic. Pełna rezygnacji snuła przerażające scenariusze swojej przyszłości. Nie była w stanie racjonalnie myśleć. Baliśmy się, co może stać się z nią za kilka godzin, kiedy wyjdzie z biura.
Po namowach z naszej strony zgłosiła się do szpitala psychiatrycznego z prośbą o przyjęcie, by uregulować samopoczucie.
Około dwudziestej drugiej dzwoni lekarka. Robi to na prośbę Anki.
– Proszę pani, nie ma podstaw do jej przyjęcia – informuje bez większych emocji. – Rozumiem, że nie może teraz wrócić do przydzielonego jej mieszkania, więc odesłałam ją do schroniska na Żytniej. Tam się prześpi i przyjedzie do pani rano.
– Dlaczego na Żytnią ją pani wysłała?
– Zawsze w takich przypadkach tak robię – odpowiada pełna przekonania o słusznym postępowaniu pani doktor.
Szkoda tylko, że nie wiedziała, że schronisko nie przyjmuje ludzi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wieczorem brama się zamyka. I koniec. Potencjalny pacjent szpitala psychiatrycznego może najwyżej pocałować klamkę. Tym bardziej, że Anka była już na Żytniej. Skierowanie jej tam to jak diagnoza: „Nic ci się nie udało, wracaj do bezdomnych”. Czy pani doktor dała sobie szansę dowiedzieć się tego podczas przeprowadzania wywiadu?
Do Fundacji „po DRUGIE” trafia bardzo wielu młodych ludzi, którzy wymagają pomocy lekarza psychiatry. W ciągu ostatnich trzech lat ten problem narasta, a jednocześnie nie zwiększa się oferta wsparcia.
Mam wrażenie, że szpitale bardziej szukają powodów, dla których mogą nie przyjąć pacjenta, niż tych, które wskazywałyby na niezbędność pochylenia się nad nim i udzielenia mu pomocy.
Praktycznie wszystkie „dzieciaki” (tak nazywamy naszych podopiecznych, choć są już pełnoletni) mają doświadczenia z pobytów w szpitalach. U większości z nich medycy diagnozują zaburzenia zachowania. Co to oznacza? Nie mam pojęcia i konia z rzędem temu, kto to wie, a przecież co najmniej połowa kierowanej tam młodzieży ma za sobą myśli i próby samobójcze.
Depresja, nerwica, choroba afektywna dwubiegunowa – doświadczamy tych problemów każdego dnia. Często mierzymy się z nimi bez wsparcia lekarzy. Teksty typu: „Czy chcesz się zabić?”, „Idź na Żytnią!” – trudno przyjąć. Nie stanowią one przecież żadnego sensownego rozwiązania, a pomóc potrzebującym trzeba.
Widać to wyraźnie, gdy zajrzy się do siedziby Fundacji „po DRUGIE”, gdzie część bezdomnej młodzieży spędza całe dni. Od otwarcia do zamknięcia. Gdy przez chwilę poobserwujemy przebywających tam młodych ludzi, posłuchamy ich rozmów, uwag, pytań i odpowiedzi na nie kierowanych do kolegów i pracowników Fundacji, wreszcie – reakcji na nie ze strony tych ostatnich, zauważymy, że to swoisty oddział szpitala psychiatrycznego. Ale my – pracownicy Fundacji nie jesteśmy psychiatrami. Nie tak to powinno wyglądać.
Zdjęcie tytułowe: Mariusz Bonna