Numer 1

15. Talenty naszych podopiecznych

Z depresją mierzę się od kilkunastu lat, a z zaburzeniami lękowymi prawdopodobnie od dzieciństwa. Zdiagnozowana zostałam jednak dopiero kilka lat temu, a dzięki terapii widzę, jak wiele straciłam przez brak wcześniejszej reakcji.

Uwielbiam rysować, wymyślać historie i postaci. Planuję stworzyć komiks na bazie swojej fikcyjnej opowieści. Mówię też o depresji i lękach, o tym, jak wygląda życie po tej stronie. Mam nadzieję, że w lżejszej, niekoniecznie poważnej formule, odnajdą się ci którzy są już w terapii, ale przede wszystkim osoby, które jeszcze nie wiedzą, że mogą potrzebować pomocy.

Nie wierzę, że śmieszne obrazki wyciągną Cię z łóżka i wyleczą z depresji, czy lęków. Ale może uda mi się zatrzymać Cię na chwilę z myślą: „Hej, to o mnie! To nie jest norma? Inni też tak mają?”.

Barbara Cielma

 


 

To wszystko co płynie ze mnie, to nasza cnota
Ambiwalentne uczucia znów nachodzą mnie jak strach
Czy myślisz tylko o mnie? Tego wciąż nie wiem
Jak zacznę się domyślać, to zwabisz mnie tu we dnie

Co noc myślę o tym, czy strach napełnia mnie
Pozbądźmy się tych myśli
Wypełnijmy tym strach
Wciąż widzę cię tu we śnie
Wypijasz ze mnie krew
Tak bardzo proszę, uratuj mnie tu już
Bo nie chcę wpaść w tą głębię

Ocaliłaś mnie tu skarbie mój
Wybawiłaś ze mnie ten przeklęty ból
Przy tobie czuję się, jak wielki król
Zatoczmy krąg i obejrzyjmy to znów
Jak zabierasz mnie do świata, gdzie
panuje głód
Cierpienie znika, lecz panuje bunt

Czasami nerwy, czasem strach
Nie potrafię tego już opisać tak
Zgubiłem się w tym świecie
nienawiści
Za dużo buntu, każdy ze mnie szydzi
Nie rozumiem, w czym to ma nam pomóc
Pomyślmy tu o sobie, nie o Bogu

Tu panuje głód, tam panuje strach
Jak mi żyć, gdy widzę ten erozji gwar
Czysty tlen zabija mnie
Potrzebuję cię, by ocalić mnie
Raz zdobędziemy skarb
Tej miłości, nie da się nauczyć, od tak
Zamknijmy się w swym świecie
Żyjmy niczym król i zabierzmy ten ból

Paweł Leniart jest autorem zbioru wierszy pt. „Hung – nowe wcielenie”. Pochodzi z Rzeszowa.

 


 

POCHWAL SIĘ SWOIM TALENTEM! W naszej gazecie prezentujemy twórczość osób, które zmagają się z depresją. Prześlij nam swoje dzieła na adres: fundacja@twarzedepresji.pl. To może być wiersz, opowiadanie, fragment książki, grafika, fotografia artystyczna. Systematycznie będziemy prezentować tu Wasze prace!

23. Nie oceniaj. Dołącz!

Dla siebie i dla innych. Co to tak naprawdę znaczy? Dlaczego ja dołączyłam?

Przez ostatnie lata obserwowałam działania Ani. To jak pomysł, temat na jej książkę „Twarze depresji” przerodził się w ważną społeczną ideę. Otworzyła oczy wielu osobom, które wcześniej myślały, że depresja to tylko „foch”, dół, chwilowo obniżony nastrój. Pokazała, jak bardzo bolesne mogą być dla chorych na depresję rady typu: „głowa do góry”, „weź się w garść”. Depresja to nie pusty termin z książek psychologicznych. Depresja ma twarz.

Nie ma dnia, żebym nie czytała o kolejnych badaniach, mówiących o tym, że depresja atakuje coraz częściej i coraz młodszych. Młoda artystka Billie Eilish – tegoroczna laureatka pięciu muzycznych statuetek Grammy, opowiadając o swojej walce z depresją, mówiła, że bała się, iż „nie dożyje siedemnastych urodzin.” Justin Bieber, który międzynarodową karierę rozpoczął w wieku czternastu lat, przyznał, że borykał się z depresją i uzależnieniem od narkotyków. Z kolei dużo starsi idole mojej młodości odeszli przez tę chorobę. I za każdym razem, z niedowierzaniem, powtarzam: „Ale jak to? Ona? Jak to, on? Nie przypuszczałbym!”.

Wiem, że takie osoby są obok mnie. Nie zawsze potrafię pomóc, odpowiednio zareagować, ale tego wszystkiego można i trzeba się uczyć. Warto. Dla drugiego człowieka. Często kogoś bardzo bliskiego. Nie można stać obok i się przyglądać.

NIE OCENIAM – kto, kogo i dlaczego? Zawrotne tempo życia? Wyzwania, które przerastają? Powodów jest tyle, ilu ludzi. Wolę DOŁĄCZYĆ i wspierać chorujące osoby, ich bliskich i projekt Ani, bo wiem, że jest ważny. Trzeba pamiętać, że obojętność na los drugiego człowieka, to sprzymierzeniec depresji.

Na ponad pięćdziesięciu stronach pierwszego numeru magazynu pokazaliśmy różne odcienie depresji, powody, dla których się pojawia, ludzkie zmagania, walkę, czasem bezduszność otoczenia, ale też bezradność. Przeczytacie u nas artykuły, które nie rzadko pisze… samo życie. Prawdziwe, poruszające historie. Zależy nam, żeby nie tylko pokazywać, jak jest, ale – jak może być. Chcemy pokazywać drogi, które prowadzą do zdrowia. Chcemy inspirować. Podać rękę nie tylko osobom chorującym, ale także ich rodzinom.

22. Dziękujemy…

Andrzejowi Koniecznemu – dyrektorowi generalnemu Lasów Państwowych – instytucji, która jest partnerem głównym pierwszego wydania „Twarzy depresji”. Bez tego wsparcia nie udałoby się nam rozpocząć wydawania naszej gazety i rozpocząć programu aktywizacji osób dotkniętych zaburzeniami psychicznymi.

Barbarze Kaznowskiej – byłej redaktor naczelnej gazety ulicznej WSPAK, którą na Dworcu Centralnym w Warszawie sprzedawały m.in. osoby bezdomne. Jej projekt stał się inspiracją dla naszego. Dziękujemy Pani Redaktor za nieocenione wsparcie merytoryczne.

Autorom wszystkich felietonów i artykułów, którzy zgodzili się podzielić swoją wiedzą, refleksją na tematy związane z depresja, ale nie tylko.

Księgarni Psyche – mieści się na Uniwersytecie SWPS w Warszawie na poziomie -1 przy ul. Chodakowska 19/31. Tam dostępne jest nasze pismo. Księgarnia, a zarazem kawiarnia jest czynna od poniedziałku do piątku od 9. do 20, a w weekend od 8. do 20. Polecamy stronę: www.psyche.pl.

BIG BOOK CAFE – bistro, księgarnia i centrum zdarzeń literackich mieści się przy ul. Dąbrowskiego 81 w Warszawie. Tam dostępne są nasze gazety. Tam też za dnia napijesz się pysznej kawy i zjesz wegański posiłek, a wieczorami możesz uczestniczyć w spotkaniach i wydarzeniach z udziałem pisarzy oraz wybitnych ludzi kultury. Miejsce stworzone przez Fundację „Kultura nie boli”. Polecamy stronę: www.bigbookcafe.pl.

Agnieszce Sikorze i jej Fundacji „PO DRUGIE” – która udostępnia nam miejsce w swojej siedzibie na biuro naszej redakcji przy ul. Juliana Smulikowskiego 4 w Warszawie. Polecamy stronę: www.podrugie.pl.

Zarządowi Fundacji eFkropka – której podopieczni są również wolontariuszami w naszym projekcie. Polecamy stronę: www.ef.org.pl.

Beacie Juraszek-Kopacz i jej Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego – za wsparcie merytoryczne oraz możliwość organizacji szkoleń dla naszych wolontariuszy w siedzibie FRSO przy ul. Kłopotowskiego 6 w Warszawie. Polecamy stronę: www.frso.pl.

Iwonie Lis i jej Fundacji „Forani” – której podopieczni są również wolontariuszami w naszym projekcie. Polecamy stronę: www.fundacjaforani.org.

Adamowi Nurkiewiczowi – fotografowi, autorowi zdjęć Marka Plawgi. Polecamy stronę: www.adamnurkiewicz.com.

Marii Eriksson – fotograf, autorce zdjęcia Bożeny Dykiel. Polecamy FanPage:  https://pl-pl.facebook.com/MariaErikssonPhotography.

Zbigniewowi Furmanowi – fotografowi, autorowi zdjęcia Andrzeja Bobera.

Mariuszowi Bonnie – fotografowi, artyście i twórcy grafik wykorzystanych w naszej gazecie. Absolwentowi Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.

Firmie Strefa Xero – Druk i Reklama za wydrukowanie naszych plakatów i ulotek. Mieści się w Warszawie przy ul. Grójeckiej 76 i gen. K. Sosnkowskiego 23. Polecamy stronę: www.strefaxero.pl.

20. Pokrętełko do regulacji mózgu

Przez tysiące lat rozwoju naszych ludzkich przodków, mózg zwiększył swoją objętość trzykrotnie. Dlaczego tak się stało? Ponieważ nasz mózg się UCZY. Naukowcy długo trwali przy stanowisku, że w ciągu życia, nasz mózg traci komórki nerwowe, a więc z każdym dniem, w dorosłym życiu, maleją nasze możliwości związane z jego pracą.

Jak pokazują najnowsze badania, nie jest to do końca prawda. Nowe technologie pozwalają dowieść, że mózg działa jak MIĘSIEŃ – im częściej go używasz, tym sprawniej działa. Co więcej, sprawniej działają te jego obszary, które zaprzęgamy do pracy, czyli te, na których każemy mu się koncentrować.

Okazuje się, że w mózgach londyńskich taksówkarzy, którzy jeżdżą po mieście bez GPS-u, hipokamp (odpowiadający m.in. za orientację w przestrzeni) ma „wypracowaną” dodatkową warstwę! A obszary w mózgu, odpowiadające za funkcjonowanie kciuków u nastolatków posługujących się sprawnie klawiaturą smart fonu, są istotnie większe niż u dorosłych, którzy nie osiągają takiej sprawności. To dowody na to, że nie trzeba ani tysięcy, ani setek, ani nawet dziesiątek lat, by zmieniać nasz mózg!

Czy warto to robić, a jeśli tak, to w jaki sposób? Warto. Jak mówi Rick Hanson: „Nasz mózg działa jak rzep na to, co negatywne w naszym życiu i jak teflon na to co pozytywne”. Czy to prawda? A czy zdarzyło Ci się kiedyś, że wieczorem, po udanym dniu, rozmyślałeś tylko o błędzie, który popełniłeś? Nie jesteś sam. Wielu z nas ma takie doświadczenia. To dlatego, że nasz mózg jest tak skonstruowany, by szybko się uczyć i pamiętać to, co stanowi zagrożenie, a pomijać pozytywne doświadczenia. Dzięki takiemu mechanizmowi, nasi przodkowie mogli uchronić się przed niebezpieczeństwem i przetrwać. Mimo, że niejeden z nas postrzega naszą rzeczywistość jak dżunglę, w której wciąż musi walczyć o przetrwanie, to jednak obiektywnie, nasze życie jest zwykle lepsze niż nam się wydaje. Nie do wiary?

Spróbuj zatem zrobić proste ćwiczenie – nawet, jeśli nie możesz uznać swojego dnia za udany. Pomyśl o tym, co POZYTYWNEGO zdarzyło się dzisiaj? Zacznij tę analizę od momentu samego przebudzenia się. Gwarantuję, że coś znajdziesz. Jeśli to dla Ciebie trudne, to znak, że Twój mózg nauczył się koncentrować na przykrościach, kłopotach i urazach. Nie musi tak być zawsze. Możesz zmienić swoje „oprogramowanie”.  Wystarczy, że zaczniesz dostrzegać, co pozytywnego zdarza się w Twoim życiu. Zatrzymasz na tym uwagę, docenisz i będziesz się tymi drobiazgami cieszyć. To pozwoli na powstawanie trwałych śladów w mózgu tak, jak dzieje się, gdy po miękkim śniegu przejedzie opona samochodu. By świeży śnieg nie przysypał koleiny, trzeba to powtarzać.

„Jazda pozytywnego myślenia” po miękkim śniegu pomoże Ci nie tylko zobaczyć jasną stronę mocy, ale także zbudować odporność psychiczną, dzięki której będziesz miał więcej siły i skuteczności, by skonfrontować się z tym, co naprawdę trudne i zagrażające.

Czy to działa? U mnie działa!

19. Forum Przeciw Depresji – platforma pomocy i wsparcia

Światowej Organizacji Zdrowia rocznie na depresję choruje 10% populacji. Oznacza to, że w otoczeniu każdego z nas są osoby, które codziennie doświadczają tej choroby. Uświadomienie sobie tego faktu jest niezwykle istotne, ponieważ depresja jest chorobą, w której bardzo ważne jest wsparcie, jakiego udzielają najbliżsi osobie chorej, ale także każdy z jej otoczenia.

Forum Przeciw Depresji jest ogólnopolską kampanią społeczno-edukacyjną z ponad 14-letnią historią, której ideą jest przełamywanie tabu towarzyszącego depresji. Prowadzone w ramach niej działania mają jeden cel – uświadomić społeczeństwu, że depresja to choroba wymagająca wsparcia specjalisty oraz leczenia.

Forum Przeciw Depresji jest platformą pomocy osobom chorym na zaburzenia depresyjne i wsparcia ich oraz ich bliskich poprzez prowadzone działania edukacyjno-informacyjne. W ramach kampanii  przez cały rok działa Antydepresyjny Telefon Forum Przeciw Depresji 22 594 91 00 oraz FORUM na stronie www.forumprzeciwdepresji.pl moderowane przez lekarza psychiatrę. To miejsca, w których każdy może skorzystać z bezpłatnej i anonimowej rozmowy ze specjalistą, podczas której lekarz może udzielić wsparcia choremu na depresję lub osobom, które podejrzewają depresję u kogoś bliskiego. To bardzo ważne, ponieważ ułatwia wykonanie tego pierwszego kroku, przełamanie bariery wstydu przed rozmową z psychiatrą i sięgnięcie po rzetelną, profesjonalną pomoc. Podczas rozmowy specjaliści mogą pomóc w rozpoznaniu problemu, a także znalezieniu oparcia w najbliższym otoczeniu. Zarówno Antydepresyjny Telefon czy Forum na stronie nigdy nie zastąpią wizyty u lekarza, ale umożliwiają rozmowę ze specjalistą, która może przybliżyć osobę chorą do podjęcia decyzji o skorzystaniu z pomocy – lekarza, terapeuty czy grup wsparcia.

Publikacji na temat depresji systematycznie przybywa, szczególnie w Internecie. Niestety wciąż wiele osób nie wie, gdzie szukać sprawdzonych informacji na temat choroby, czy też gdzie uzyskać profesjonalną pomoc specjalisty. Dlatego wiele lat temu powstała strona internetowa kampanii www.forumprzeciwdepresji.pl oraz profil kampanii na Facebooku www.facebook.com/ForumPrzeciwDepresji, które są źródłem sprawdzonych i praktycznych informacji o depresji, przygotowanych przy wsparciu merytorycznym specjalistów – lekarzy psychiatrów i psychologów.

Pamiętaj! Jeśli podejrzewasz depresję u siebie lub Twojego bliskiego, jeśli sądzisz, że dzieje się z Tobą coś poważniejszego niż chwilowe obniżenie nastroju, stres czy przemęczenie – nie wahaj się i skontaktuj się ze specjalistą. Depresję można wyleczyć!

 

Pobierz materiały Forum Przeciw Depresji

 

16. W objęciach hydry

Od dziesięciu lat leczę się na depresję. Z różnym skutkiem. Wciąż jednak żyję, co może być najważniejszym wyznacznikiem, że na razie to ja jestem górą. Hydra stała się nieodłączną, choć niechcianą, towarzyszką mojego życia.

Jakoś tak się mnie uczepiła, że od pierwszej wizyty u psychiatry, nie zostawiła mnie na dłużej niż trzy miesiące. I tak siłujemy się dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. I tylko co jakiś czas muszę zmienić magiczne pigułki, po których przez jakiś czas czuję się dobrze. Do pierwszego kryzysu, problemu w rodzinie czy pracy. Choć wiem, że hydra potrafi przyjść bez zapowiedzi. I zmienić wszystko w proch i czerń.

Czasem jest tak, że mam świetny nastrój. Potrafię żartować z byle czego. W głowie rodzą się kolejne pomysły. Czuję, że żyję pełną piersią. Planuję wyjście do kina, może na dobry obiad, porządki w komórce itd. Umawiam się na spotkania ze znajomymi, których w depresji często unikam, aby nie zatruwać ich swoim samopoczuciem. W dobrym nastroju, pełen nadziei na udany tydzień, kładę się spać.

Rano z trudem otwieram oczy. Radość, entuzjazm, chęć życia, siła, gdzieś prysły.  Wszystko zszarzało i wyblakło. Straciło smak. A mnie ogarnia taki ból istnienia, że łkam w poduszkę, tłumiąc mocniejsze spazmy rozpaczy. Łzy ciekną mi z oczu strumieniem. Chcę zniknąć. I przestać czuć ten koszmarny ból, niepodobny do niczego innego. Śpię więc niemal całymi dniami. Budzę się co kilka godzin, aby jak zombie pomaszerować do toalety, czy napić się wody. Ale kiedy podnoszę się z łóżka, od razu pojawia się lęk. Taki paraliżujący. Obecny w każdej komórce mojego ciała. Strach przed tym, że opuszczam „bezpieczne miejsce”. Zmęczony tą „wyprawą” z ulgą wracam do łóżka, do wymiętej kołdry i poduszki. Kryję głowę w poduszkę i w pozycji embrionalnej, staram się jak najszybciej zasnąć. Sen to moja ucieczka. Choć wiem, że zazwyczaj nie przynosi ukojenia. Wracam w nim do wszystkich bolesnych chwil w moim życiu. Często tuż po przebudzeniu czuję się bardziej zmęczony i zdołowany niż przed zaśnięciem.

Ale tylko tak mogę się częściowo wyłączyć z rzeczywistości i przestać myśleć o tym, jak bardzo jest mi źle, jakim jestem nieudacznikiem, jak ogromne obrzydzenie budzi we mnie moje ciało. Zwłaszcza wtedy, gdy widzę całą sylwetkę w lustrze. Jestem przekonany, że beze mnie moim bliskim i znajomym byłoby lepiej. Przestałbym ich zatruwać swoim mrokiem. I tak do późnego wieczora, kiedy organizm buntuje się przed dalszym spaniem, a oczy same się otwierają, choćbym nie wiem jak silnie zaciskał powieki.

Musicie wiedzieć, że depresja śmierdzi. Łóżko szybko zmienia się w barłóg. Bo przez pierwsze dni w dole nie jestem w stanie się wykąpać. To ponad moje siły. Z trudem udaje mi się zmobilizować, aby codziennie wyjść na spacer z moją psiną. Te kilkanaście minut na zewnątrz są dla mnie jak wspinaczka na któryś z ośmiotysięczników. O wyjściu z domu na dłużej do ludzi nawet nie ma mowy. W ciągu dnia nie mam też siły, aby zrobić sobie coś normalnego do jedzenia. Nawet zalanie wrzątkiem chińskiej zupki jest ponad moje siły. Kiedy żona pyta zmartwiona, czy kupić mi coś, co poprawi mi humor, odburkuję, że niczego nie potrzebuję. A potem mam pretensje do całego świata, że nie potrafi się domyślić, czego potrzebuję.

W nocy ogarnia mnie wilczy apetyt. Pochłaniam, co się tylko da. Dopada mnie takie „ciśnienie”, wręcz narkotyczny głód, że potrafię zjeść cały zapas słodkości, jaki znajduje się w domu. I nagle chcę przełamać ten słodki smak pół kilogramem kabanosów, połową kostki żółtego sera czy kilkoma kromkami ciemnego chleba. Wszystko to dzieje się w ciągu tych kilku godzin nocnej bezsenności. Ze świadomością, że za kilkanaście minut zacznę mieć wyrzuty sumienia. Bo miałem o siebie dbać, a tylko tyję. I znajduję pokarm dla hydry. To kolejna słabość, z którą sobie nie radzę.

W objęciach hydry nie jestem w stanie przeczytać choćby strony książki. A przecież normalnie co jakiś czas muszę coś przeczytać. Bo będę chory. A tu klops. Przeczytanie kilku akapitów idzie mi jak reforma służby zdrowia. Nie mówiąc już o pisaniu, które jest moim jedynym źródłem utrzymania. Przez pierwsze dni w mroku nie jestem w stanie nawet uruchomić laptopa. Gdy ucisk hydry słabnie, napisanie krótkiego tekstu zajmuje mi co najmniej kilka godzin. Bo ciągle coś mnie dekoncentruje, coś irytuje. A poza tym mam przekonanie, że efekt finalny będzie co najmniej żenujący. Męczę się więc w nocy, ogłupiając się kolejnym serialem. To też szybko nudzi i pozostaje mi skulić się w łóżku i oszukiwać się, że może zaraz zasnę.

Na szczęście każdy mrok w końcu traci na intensywności. I znów, choć na chwilę pojawia się słońce.

 


 

Pierwsza książka o polskich strażakach.
Często patrzą na śmierć, ale zrobią wszystko, by uratować ludzkie życie.

Nikomu nie ufamy tak bardzo, jak strażakom. Nic w tym dziwnego. Jeśli twój dom stanie w płomieniach, jeśli ucierpisz w wypadku albo zostaniesz uwięziony przez powódź, oni zjawią się na miejscu jako pierwsi. Zawsze gotowi nieść pomoc.
Docierają do miejsc, z których zwykli ludzie chcą jak najszybciej uciec. Są świetnie wyszkoleni, odważni i swoją pracę traktują jak służbę, ale też największą życiową pasję.

Przeczytaj o największych i najgłośniejszych akcjach polskich strażaków. Dowiedz się, jak naprawdę wyglądają ich codzienna praca oraz życie. Poznaj ludzi, których wolałbyś nie potrzebować, ale na których zawsze możesz liczyć.

17. Psychoterapia, czy to może mi pomóc?

Czy zwrócenie się o profesjonalną pomoc do psychoterapeuty lub psychiatry jest oznaką słabości, czy siły? Czy to, że nie radzisz sobie z jakimś konkretnym problemem, konfliktem, albo „zwykłym” nadmiarem codziennego stres, jest przyznaniem się do porażki? Czy – jak od dłuższego czasu nie widzisz wyjścia z sytuacji – to faktycznie nie ma z niej wyjścia?

Gdy jesteś w kryzysie, czasem długotrwałym, szala odpowiedzi na powyższe wątpliwości często przechyla się w tę negatywną stronę. Kiedy poznajemy bliżej kogoś, jego trudną sytuację oraz sposób myślenia o sobie samym (o świecie, o swojej przyszłości), to przestaje dziwić, że przeważa negatywny, zagrażający obraz otaczającego świata i że ta osoba nie widzi od razu możliwości poradzenia sobie z trudnościami. Tym większej odwagi i determinacji wymaga podzielenie się tym, z czym nie można sobie samemu poradzić. Ten negatywny obraz – choć jest zrozumiały – nie jest jedynym możliwym spojrzeniem. W rozmowie z psychologiem-psychoterapeutą można przyjrzeć się swojemu sposobowi myślenia, zauważyć tendencje poznawcze, rozpoznać jak działają one w życiu.

Pułapki w myśleniu

Do najpowszechniejszych należy czarno – białe myślenie, prowadzące na przykład do wniosku, że „albo jestem najlepszy – albo jestem nikim”. Kolejnym jest dostrzeganie głównie negatywów, a pomijanie lepszych stron sytuacji. Częste jest przeskakiwanie do konkluzji, na przykład „jeżeli znowu mi się to nie uda, to jestem do niczego”, „jeżeli ona się spóźniła, to jestem dla niej nieważny”. Taki wniosek – niekoniecznie słuszny – może prowadzić do kolejnych komplikacji, na przykład w relacjach z bliskimi osobami czy współpracownikami. Często w chwilach bezsilności posługujemy się nadmierną generalizacją: „nic”(np. nic w życiu nie uda mi się osiągnąć), „zawsze” (np. zawsze się za późno zabieram za pracę), „nigdy”( np. nigdy nie uda mi się wyjść z tych trudności), „każdy” (np. każdy lepiej sobie z tym radzi niż ja), „wszyscy”(np. wszyscy już mają rodziny, dzieci, a ja nigdy nie ułożę sobie życia).

Takich tendencji poznawczych, i innych pułapek w myśleniu jest znacznie więcej i dotyczą każdego człowieka – niezależnie od jego inteligencji, wykształcenia czy majątku. Jeśli są tak powszechne, to można sobie zadać pytanie, po co w ogóle się nimi zajmować? Otóż zauważenie i rozpoznanie ich pozwala zobaczyć, jak one „pracują” w twoim życiu: w podejmowaniu decyzji, w ocenie swoich możliwości poradzenia sobie z trudnościami, w relacjach z osobami ważnymi dla ciebie.

Odwaga – współczucie – akceptacja

Warto dopuścić taką możliwość, że nie musisz być doskonały, że masz prawo się mylić, i że możesz być w błędzie – choćby w takim myśleniu, że wybranie się do psychiatry, czy na terapię jest oznaką słabości i niezdolności poradzenia sobie z trudnościami. Można przecież spojrzeć na to inaczej. Jak? Na przykład w ten sposób, że okazujesz odwagę zmierzenia się z problemami, które dotąd były w grupie tematów unikanych. Mylenie si jest rzeczą ogólnoludzką. Jeżeli spojrzymy na ten rodzaj niedoskonałości jako na coś zwykłego, a nie uwłaczającego i przynoszącego wstyd, to jesteśmy bliżej tej rozumiejącej i współczującej, a nie krytycznej, części siebie. To jest miejsce, z którego łatwej ruszyć, by pokonać kryzys i problem.

Współczucie, a nie krytyka błędów i oczekiwanie wyniku? Faktycznie, może to być zaskakujące i na pierwszy rzut oka nie wróży sukcesu. Ale gdy dobrze zastanowić się, która z tych postaw jest bardziej skuteczna w przezwyciężaniu trudności, łatwo zobaczyć różnicę. Współczucie – kierowane do siebie samego – każe zatrzymać się na chwilę i zaakceptować to, że mam trudności i mogę popełnić błąd, tak jak każdy inny człowiek. Pozwala spojrzeć na siebie jak na przyjaciela – ze zrozumieniem – co nie oznacza użalania się, oczekiwania litości, ale właśnie akceptowanie siebie takiego, jakim jestem. Zdolnego zarówno do osiągnięć jak i niepowodzeń. A kiedy akceptuję siebie – łatwiej mi stanąć przed wyzwaniem, bez presji odniesienia sukcesu i uniknięcia porażki.

Spojrzenie wymagające i krytyczne często jest uważane za cenne – w nadziei, że skuteczniej zmotywuje do działania. Jednak w rzeczywistości, o wiele bardziej niż motywuje, to prowokuje do samooskarżeń typu: „Znowu się nie starasz”, „Gdybyś wcześniej zaczął, już byłoby to zrobione…”, „Popatrz, jak inni…”, „Nic dziwnego, że nic ci nie wychodzi, bo nie można na tobie polegać”. Czy takie słowa motywują? Bardziej podcinają skrzydła i zwiększają presję. Nietrudno sobie wyobrazić, że efekt takiego „motywowania” jest często odwrotny od oczekiwanego.

Nadzieja

Jak osiągnąć zmianę bez wywierania presji? Jest to możliwe, ale wymaga cierpliwego patrzenia na siebie z perspektywy przyjaciela, który potrafi zrozumieć, współczuć i przede wszystkim, który widzi, że podobne trudności spotykają również innych ludzi. Przyjaciel jest cierpliwy, nie oskarża, nie ocenia. Akceptuje. Kiedy patrzysz na siebie samego z perspektywy rozumiejącego przyjaciela, zaczynasz wierzyć, że możesz zrobić choć jeden krok w stronę poradzenia sobie z trudnością. I ten krok jest przez ciebie samego doceniony, jako coś wartościowego, a nie skrytykowany jako niewystarczający. Łatwiej wtedy zrobić kolejny krok!
Potrzebna jest także świadomość, że do poradzenia sobie z czymś, trzeba poznać swoje mocne strony. Najpierw trzeba je zauważyć, co nie zawsze jest rzeczą łatwą, kiedy piętrzą się trudności. Potem zobaczyć, jak te zasoby można wykorzystać do poradzenia sobie z problemem. Mocne strony uświadamiają nam siłę, która pozwoli na przezwyciężenie bezradności wobec sytuacji, której do tej pory nie udawało się przezwyciężyć. A jeżeli czuję , że „nie ma we mnie nic wartościowego?”. To także jest pułapka myślenia, która odbiera nadzieję i siłę, zwiększa poczucie bezsilności. Warto nauczyć się ją zauważać i omijać.

W terapii możesz nauczyć się dostrzegać mechanizmy powstawania i utrzymywania się trudności, rozpoznać swoje przekonania, których działanie negatywnie wpływa na twoje relacje z innymi – i ogólnie – na jakość życia. Możesz zauważyć, że nie musisz działać według dotychczasowego schematu, że możesz mieć wybór. Warto dać sobie na to szansę.

14. Poznałem Gruzję i siebie

Jest wrześniowy poranek. Na około gęsta, poranna mgła. Przyspieszony oddech. Wspinam się wśród lasu o liściach we wszystkich odcieniach żółci i pomarańczy. Na dole widzę wioskę Stepantsminda, w której się zatrzymałem. Przede mną górskie szczyty wysokie na ponad pięć tysięcy metrów. To północna Gruzja – samo serce Kaukazu Wielkiego.

 

Obok mnie niestrudzenie podąża Rudy. Mieszanka wyżła i sznaucera o bardzo pogodnym usposobieniu. Tak nazwałem pieska, którego na początku wyprawy spotkałem w wiosce. Rzuciłem mu kilka herbatników i nie przyszło mi do głowy, że w ten sposób „kupię” sobie wiernego przyjaciela, który wyruszy ze mną w wysokie góry. Nie tylko on dał mi do zrozumienia, że Kaukazu Wielkiego nie będę zdobywał sam.

 

 

Rudy nie odchodzi ode mnie na krok. Mimo kamieni i wysokości. Nagle las ustępuje zielonym halom skąpanym w słońcu. Przystaję, żeby nasycić się widokiem, który zapiera dech w piersiach. Robię zdjęcie i nagle słyszę: „Cześć!”. Tak poznałem Małgosię i Roberta. Dalej ruszyliśmy razem. W tej części gruzińskich gór próżno szukać oznakowania szlaków, czy schroniska. W tym świecie rządzi natura. Czuć jej niesamowitą siłę.

Czterysta metrów przed nami pierwszy punkt wyprawy. Surowe kamienne mury dzielnie opierające się prawie pięciu wiekom górskich wiatrów. Docieramy do niewielkiego klasztoru. Za uchylonymi, misternie rzeźbionymi drzwiami panuje półmrok. Skąpane w złocie ikony lśnią pośród dymu kadzideł. Gruzińskie kościoły i klasztory położone w najmniej dostępnych miejscach omija czas. Wyglądają tak samo jak kilka wieków temu. Samotny, stary mnich siedzi na murze, otaczającym monastyr, zatopiony w lekturze świętej księgi. Nagle podnosi mi ciśnie we krwi. Próbuje rzucić wielkim kamieniem w mojego Rudego! Zasłaniam psa Wołam, że jest mój, żeby przestał! Kazał nam odejść. Tak zrobiliśmy.

Dookoła nas morze zielonej pofałdowanej trawy, a w tle ośnieżone szczyty. W śród nich Kazbeg. Majestatyczny, strzelisty i wysoki na ponad pięć tysięcy metrów. Biel śniegu kontrastuje z soczystą zielenią trawy. Absolutna cisza, która panuje wokół nas, wyostrza zmysły. W oddali słyszymy jedynie pobrzękiwania dzwonków krów. Czas przestaje płynąć, a wszystkie problemy są za nami – gdzieś na dole. Patrzenie na przepływające wokół górskich szczytów obłoki wprawia w rodzaj transu.

Zatrzymujemy się, żeby uchwycić to piękno, żeby nim oddychać. Po chwili rzucam Rudemu herbatnika i mówię: „Piesku, wracaj do wioski. My idziemy jeszcze wyżej”. Macha ogonem i kładzie się zmęczony.

Siadamy na kamienieniu, wyciągam z plecaka ostatnie zapasy. Haczapuri – pięć dużych pionowych pierogów wypełnionych aromatycznym rosołem oraz jagnięciną i kolendrą. W Gruzji kolendra jest królową ziół, którą można spotkać niemal w każdym daniu. Nikogo nie pozostawia obojętnym. Dla nas jest odkrywczym przebłyskiem świeżości i kulinarnego geniuszu w zwyczajnych daniach. Dla innych – ma posmak mydła albo nielubianego z dzieciństwa szpinaku. Haczapuri smakują mi zawsze, nawet zimne.

 

 

Podnosimy się, a Rudy oczywiście rusza z nami w dalszą podróż. Nagle zaczyna szczekać i wyrywać do przodu. Mijają nas dwaj jeźdźcy powoli wspinający się pod górę na koniach. Echo niesie szczekanie Rudego, a mężczyźni w kapeluszach z dużymi rondami zdają się go nie słyszeć. Wyglądaliby jak wyjęci z westernu, gdyby nie to, że jeden z nich trzyma aparat fotograficzny. Długim teleobiektywem szuka na niebie ptaków. Gdzieś wysoko nad nami można dostrzec zarys sępa krążącego nad okolicą na rozłożystych skrzydłach.

Przed nami szczyt Kazbegu. Coraz bliżej, ale jeszcze całkiem daleko, a droga jest stroma. Zdaje się, że zgubiliśmy drogę. Kamienie są mokre, bo ze szczytu płynie strumyczek wody. Jest już po południu i robi się szaro. Małgosia przewraca się, przechodząc przez strumień. Rozbija kolano. Po kilku godzinach wyprawy podejmujemy decyzję, że wracamy. My – z Małgosią, Robertem i Rudym. Choć jeszcze na dole w wiosce nie wiedziałem o ich istnieniu, teraz wiem, że muszę pomóc im zejść, i Rudemu również.

Nie czuję rozczarowania, że nie udało mi się zdobyć szczytu, będąc tak blisko. To była najlepsza decyzja, bo szybko się ściemniło, a kamienie i trwa były mokre. Szliśmy za Rudym. On wiedział, jak wrócić do swojej wioski. A że chwilowo mieszkaliśmy w tej samej, to nas uratowało. Taki przewodnik za garść herbatników! Ta wyprawa była dla mnie niezwykle ważna i inspirująca. Zrozumiałem, że zdobycie szczytu nie jest najważniejsze.

 

 

Nad ranem w moim pokoju, szyby pokryte są szronem listopadowej nocy. Gospodarz, oszczędny i przyzwyczajony do tutejszego klimatu nie przesadza z ogrzewaniem.

To niestety ostatni dzień w górach Kazbegu. Czas udać się na lokalną marszrutkę. Biały, poobijany i obdrapany minivan marki Mercedes stoi na wyznaczonym miejscu. Wąsaty kierowca pali papierosa za papierosem. Na szczęście wygląda na trzeźwego i wypoczętego, w przeciwieństwie do tego, który wiózł nas dwa dni temu w góry. Podróże tutaj są bardzo tanie… i szybkie. Za równowartość kilkunastu złotych kupuję dwa bilety na prawie trzystukilometrową podróż. Zmierzam do Bordżomi. „Gruziński Ciechocinek”, znany jest z wody mineralnej, będących kiedyś eksportowym hitem Gruzji. Mnie bardziej interesuje to, że leży po drodze do Batumi. Tej mitycznej oazy leżącej rzekomo wśród herbacianych pól. Miejscowi (choć mało kto miał przyjemność odwiedzić to miasto) twierdzą, że to raczej połączenie Las Vegas i Cannes. Pewnie „trochę” na wyrost, ale podejmuję wyzwanie, żeby samemu to sprawdzić.

Ruszamy. Z rury wydechowej naszego środka transportu wydobywają się kłęby czarnej sadzy. Nic dziwnego – wygląda na co najmniej pełnoletni. A jednak rusza z kopyta, a nawet trochę za szybko. Kierowca, nie zważając na fenomenalne widoki i przepaści przy „Gruzińskiej Drodze Wojennej”, gna z ułańską fantazją po wąskich serpentynach.

Ziemniaki z wora na siedzeniu po lewej stronie wysypują mi się na kolana. Starsza pani po prawej stronie nie przestaje pokazywać mi zdjęć z wesela, prawdopodobnie, swojego syna i opisywać swoich emocji w nieznanym mi języku. Tak smakuje przygoda. Nie mogę się doczekać, kiedy po górskich chłodach będę brodzić w ciepłym morzu. Gruzja to kraj kontrastów, który nie przestaje zadziwiać.

13. Nie ma sensu się poddawać

Gdy piszę te słowa, Sonia jest na oddziale pooperacyjnym. Dwa dni temu miała kolejną już operację usunięcia fragmentu płuca. Guz… Przerzut z kości… Oto jej wpis na Facebooku tuż przed wejściem na salę operacyjną: „Mini apel: czy ktoś może wieczorem porwać Rafała na piwo czy coś?/…/ sam się wstydzi przyznać, że panikuje. A ja tuptam na operację. Pa!”.

Znam ją od urodzenia, choć – trudno powiedzieć, że rzeczywiście znam. To córka mojej przyjaciółki z dzieciństwa. Przeżywałam ciążę Hanki, bo miała termin przede mną. Pamiętam Sonię, kiedy się urodziła, a dokładnie jej maleńkie znamię – właściwie wyrostek skóry nad uchem. „Po tym można poznać, że przybywa z innej planety”- tak sobie z Hanką żartowałyśmy.

Potem Hanka z Sonią na wiele lat pojechały do Stanów Zjednoczonych. Odwiedziłam je w Chicago, kiedy Sonia miała – może 14 lat. Byłam tam na kongresie onkologicznym. W pokoju hotelowym miałam materiały o nowych terapiach. Byłam zaskoczona widokiem poważnej nastolatki w okularach, zatopionej w tych materiałach. Nigdy wcześniej nie widziałam młodej osoby tak pochłoniętej literaturą, która była trudna nawet dla onkologa.

Kilkanaście lat później jestem u Soni w mieszkaniu na warszawskiej Ochocie, które odziedziczyła po dziadkach. Pamiętam je z dzieciństwa. Rozmawiamy o jej zamiłowaniu do medycyny, nowotworze, z którym żyje od kilku lat, i o jej pasji do poruszania się w świecie fantasy.

zdjęcia: Adam Miko, Stylizacja: Marcin Urzędowski, Prepostevolution

Małgorzata Wiśniewska: Czym się teraz zajmujesz?

Sonia Kwiecińska: Skończyłam staż i uczę się do egzaminu, żeby zacząć specjalizację. Dopiero teraz mogę się za to wziąć, bo chemioterapia i leki przeciwbólowe, które brałam wcześniej, utrudniały mi zapamiętywanie. Po przeczytaniu jednej strony zapominałam, co było na początku. Dopiero niedawno wróciłam do czytania.

MW: W czym chcesz się specjalizować?

SK: W medycynie rodzinnej. Wcześniej chciałam być chirurgiem. Ale kiedy jesteś dobrym chirurgiem – pacjent raczej rzadko do ciebie wraca. A ja lubię prowadzić swoich pacjentów, znać ich całą historię. Zrozumieć przyczyny ich choroby.

MW: Skąd u Ciebie wzięło się tak wielkie zainteresowanie medycyną?

SK: Jeszcze w amerykańskiej szkole często lubiłam zaglądać do gabinetu pielęgniarki i tam jej pomagałam. Nie bałam się krwi. Tam się przekonałam, że, mając wiedzę, można komuś pomóc. Zawsze też mnie ciekawiło, jak funkcjonuje ludzki organizm, dlaczego na jednych coś działa, a na innych nie. Pierwsza zabawna rzecz, którą pamiętam, jeszcze z dzieciństwa, że w Polsce różne stany zapalne leczyło się kompresami z sody. Kiedy powiedziałam o tym pielęgniarce – popukała się w głowę. Potem gdzieś przeczytałam opracowanie naukowe, że soda – owszem działa przeciwzapalnie, ale tylko na populację Słowian. Nic dziwnego, że w amerykańskiej szkole nikt tego nie znał.

MW: A jak było z Twoją chorobą?

SK: Pojechałam na LARP’A – to taka gra terenowa, w której odgrywa się role postaci ze świata fantasy – wtedy z Wiedźmina. Było dużo walk i biegania po lesie. Uderzyłam się w stopę. Potem w Warszawie zapisałam się na szermierkę, ale cały czas mnie bolała pięta. Po miesiącu – akurat wtedy zaczynałam staż w szpitalu – zaczęłam coraz bardziej utykać. Zrobiono mi prześwietlenie. Wyszło coś dziwnego. Ortopedzi mówili, że to były mikropęknięcia i stan zapalny z poprzednich moich wspinaczek. Onkolodzy, że to osteosarcoma, czyli rak kości. Moja pierwsza biopsja była nie diagnostyczna. Komórki nie były typowe, ale nie załapała się tam żadna komórka rakowa. Trzeba było ją powtórzyć. Na drugą biopsję nie mogłam przyjść w wyznaczonym terminie, bo tego dnia zmarł mój dziadek. Kolejne terminy były odległy, bo w Warszawie nie działały dwa rezonanse. Dopiero siedem miesięcy po urazie miałam powtórne badanie i wtedy wyszło, że mam już spory guz.

zdjęcia: Adam Miko, Stylizacja: Marcin Urzędowski, Prepostevolution

MW: Wiedziałaś, że grozi Ci amputacja?

SK: Na początku mój chirurg powiedział mi, że jest szansa, żeby oszczędzić nogę i być może wstawi tylko implant pięty. Ale od innego lekarza dowiedziałam się, że przecież już dawno jest podjęta decyzja o amputacji całego podudzia. Doktor nie miał czasu na rozmowę. Rzucił informację na sześcioosobowej sali. Byłam wściekła. Jak lekarz może coś takiego palnąć? Przy innych pacjentach? Jeździłam wtedy na wózku i byłam tak zła, że, żeby odreagować, zrobiłam setki kółek po korytarzu. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że podczas operacji stracę nogę. Bardzo się wtedy bałam.

Kilka dni potem zdarzyło się jednak coś ważnego. Rafał zabrał mnie na festiwal „postapokaliptyczny” do Stargardu. Jednym z pierwszych ludzi, jakich tam spotkałam, był jego znajomy po amputacji. Widziałam, że super się bawił. Miał dystans do swojej protezy i fakt, że nie ma nogi, w niczym mu nie przeszkadzał. To było kilka dni przed moją operacją. Spotkanie tego człowieka bardzo mi pomogło. Nagle okazało się, że można normalnie chodzić, biegać i żyć z protezą.

Po amputacji skupiłam się na tym, żeby jak najszybciej chodzić o kulach. Powiedziano mi, że, jeśli do soboty nauczę się chodzić , to w poniedziałek wyjdę do domu. I trzy dni po operacji chodziłam. W ciągu miesiąca po amputacji świetnie sobie dawałam radę, bo w tym czasie nie miałam chemii i mój organizm się wzmocnił. Ale potem zaczęła się kolejna chemia i miałam słabą odporność. Małe zadrapanie nie chce się goić, a co dopiero duża rana pooperacyjna. Uwierała mnie krawędź odciętej kości. Dopiero po pół roku mogłam zacząć chodzić na protezie.

MW: Musiałaś od nowa nauczyć się chodzić?

SK: Nie było łatwo. Po amputacji pojawiły się bóle fantomowe, to znaczy – czułam ból pięty, której nie miałam. Brałam leki przeciwdepresyjne i przeciwdrgawkowe. Teraz też jeszcze czuję tę nogę, kiedy się zestresuję lub kiedy mam gorączkę. Początkowo czułam się z protezą tak, jakbym chodziła na zdrętwiałej nodze. Musiałam skupić się na tym, jak stawiam nogi. Proteza jest cięższa niż noga. Więc moja własna, prawa noga szła normalnie, a lewą mi zarzucało półokręgiem. Nie chciałam chodzić jak kaczka.

zdjęcia: Adam Miko, Stylizacja: Marcin Urzędowski, Prepostevolution

MW: A jak zdobyłaś pieniądze na protezę?

SK: Proteza kosztowała ponad 35 tysięcy złotych. Bez pomocy innych ludzi nie byłoby nas na nią stać.Zaskoczyło mnie, jak prawie obcy ludzie mogą być ciepli i pomocni. Pisałam do wielu fundacji, ale miały nadmiar podopiecznych. Wreszcie udało mi się dostać do Fundacji Pomoc Leśnikom z Krosna – dzięki temu, że mój tata pracuje w Lasach Państwowych. Przy różnych wypadkach w lasach ludzie tracą kończyny i im pomaga ta maleńka fundacja. Tam setki, czy tysiące ludzi wpłacały dla mnie pieniądze. Proteza, którą noszę, jest lekka i ma amortyzację. Mogę chodzić bez ograniczeń, a nawet biegać truchtem. Można doczepiać do niej różne końcówki – do biegania albo do wspinaczki. Chciałabym wrócić do wspinaczki.

MW: Choroba nie dawała o sobie zapomnieć?

SK: Po ośmiu cyklach chemioterapii przez pół roku wszystko było dobrze, ale przy kolejnej kontroli pojawił się guzek, a potem drugi. Musiałam mieć wycięty środkowy płat prawego płuca. Chciałabym podziękować doktorowi, który zgodził się na nasz szaleńczy pomysł podróży przedślubnej.

Pięć dni po operacji, a dwa dni po wyjściu ze szpitala, siedzieliśmy z Rafałem w samolocie do Stanów Zjednoczonych, a potem do Japonii. Podróż była zaplanowana rok wcześniej, bilety kupione, hotele zarezerwowane. Nie udałoby się jej przesunąć. Poza tym to był jednak przerzut i nie wiadomo było, jak będzie z dalszym leczeniem. A ja bardzo chciałam zobaczyć przyjaciółkę i mamę. No i odwiedzić jeszcze raz Japonię. Wszyscy odradzali mi lot. A mój doktor powiedział: „Jako lekarz cieszę się, że chcesz jak najszybciej wyzdrowieć. I że masz cel – jak najszybciej stanąć na nogi i się rehabilitować, a nie leżeć w łóżku”.

I rzeczywiście. Wszystko szybko mi się goiło. Podróż Dreamlinerem poszła gładko. Tam nie czuje się różnicy ciśnienia. W innych samolotach podczas lądowania i startu o mało nie połamałam Rafałowi ręki. Czułam potworny ból, jakby mi ktoś wbijał dzidę w bok. To była nasza podróż życia. Po powrocie we wrześniu wzięliśmy z Rafałem ślub.

MW: Długo się znaliście?

SK: Poznaliśmy się na „Szkole Wiedźminów” (czyli na spotkaniu fanów bohatera stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego) we wrześniu 2016 roku. Parą zostaliśmy, gdy już zaczęłam chorować. Kiedy dowiedziałam się, że to rak, chciałam, żeby mnie zostawił. Jako lekarz wiedziałam, jak bardzo boli, kiedy choruje ktoś bliski. Już wtedy kochałam Rafała i nie chciałam, żeby cierpiał. I to był jeden jedyny raz, kiedy nazwał mnie „idiotką”.

To był czas, kiedy bardzo mi się przetasowali znajomi. Nagle okazało się, że koledzy ze studiów zaczęli się delikatnie odsuwać. Ich zainteresowanie ograniczało się do zdawkowych, czysto zawodowych pytań o moją chorobę. A ludzie „Szkoły Wiedźminów”, z którymi ledwie zamieniłam kilka słów, byli przy mnie. Ci ekscentryczni ludzie wyciągali mnie z domu, żeby coś wspólnie zrobić.

MW: Potrzebowałaś tego mimo, że nie najlepiej się czułaś?

SK: Kilka miesięcy po operacji w płucu pojawił się kolejny guz. Znowu chemia i gigantyczne dawki sterydów. Nie miałam w ogóle odporności. W krótkim czasie przytyłam piętnaście kilogramów. Kikut zaczął mi puchnąć. Nie mogłam chodzić na protezie. Chemia nie działała. Guz rósł dalej. Masakra! Przeszłam kolejną operację. I znów było dobrze. Powoli zaczęłam wracać do mojej wagi. Teraz po kilku miesiącach znów mam zmiany. Nie wiadomo dokładnie, czy to guz, bo nie widać, żeby tam świeciły komórki kostne. Nie da się tego inaczej sprawdzić niż operacyjnie. Trzeba otworzyć, wyciąć i wysłać na badanie. Za kilka dni będę miała trzecią operację płuca.

Podczas jednego z naszych wyjazdów na Festiwal Fantastyki w Stargardzie znów przytrafiło mi się coś niesamowitego. Podszedł do mnie człowiek, zagadał coś po angielsku i przedstawił się. Jego nazwisko coś mi mówiło, ale nie skojarzyłam. Zapytał, czy mógłby mi zrobić nakładkę na protezę. Czemu nie? Dopiero w domu Rafał mi powiedział, że to był Mark Cordory, który tworzy scenografię do kultowych filmów science fiction, takich jak „Doktor Who”. Przyjechał na Festiwal Fantastyki do Stargardu, żeby pograć jako zwykły gracz. Ozdobił moją protezę częściami starych maszyn. Jestem w niej na zdjęciu w kalendarzu z osobami po amputacjach. Zdjęcia były robione w postapokaliptycznym klimacie przez fantastycznych zapaleńców. Wspaniały projekt.

zdjęcia: Adam Miko, Stylizacja: Marcin Urzędowski, Prepostevolution

MW: Co ci dała choroba?

SK: Wyzwoliła we mnie siłę. Całe życie byłam myszką, która się bała odezwać. Choroba spowodowała, że potrafię udawać, że nie jestem introwertykiem. Nauczyłam się odzywać, bo musiałam. Choćby, żeby poprosić o pomoc, kiedy zbierałam pieniądze na protezę. No i poznałam masę niesamowitych ludzi, którzy usłyszeli, że ktoś potrzebuje pomocy i poświęcili masę swojego czasu, energii, żebym mogła chodzić. Ktoś coś uszył, namalował… Jeden chłopak wynajął siebie na mycie okien. Całe środowisko miłośników fantastyki się ruszyło.Poryczałam się, kiedy się dowiedziałam, że jeden z pisarzy fantasy Michał Gołkowski „wstawił” moją postać do swojej książki. Wcześniej swoją książkę wystawił na aukcję dla mnie. Bohaterka jest po chemioterapii i nie ma nogi. I nazywa się Sonia.

Choroba dała mi też poczucie, że nie wolno odkładać planów. Jak chcę coś zrobić, to nie myślę już, że potem będę miała więcej czasu, czy pieniędzy. Trzeba robić już. I nie przejmować się głupotami. Kiedyś nie zdałam jednego egzaminu i tak bardzo bałam się komisyjnego. Teraz myślę: „Boże, przecież to jest takie nic”. W końcu wszystko zdałam i stresy były niepotrzebne.

MW: Robisz sobie plany?

SK: Krótkoterminowe – na za tydzień… bo operacja… Mamy plany na maj – jedziemy na „Szkołę Wiedźminów”. Potem na festiwal „postapokaliptyczny” LARP, czyli na niesamowitą grę terenową do Stargardu. Tam się można bawić. Ludzie robią sobie pancerze ze starych rowerów. Tworzą stroje. Dużo jest planowania i przygotowań. Jedziemy z profesjonalnym radiem. Program leci 24 godziny na dobę. W grze jesteśmy z Rafałem właścicielami radia. Można nas atakować, porywać i dzięki temu prezenterzy w studiu są bezpieczni, a program jest nadawany.

MW: Co ci daje siłę?

SK: Moje pasje, znajomi i przede wszystkim Rafał. Wiem, że cokolwiek by się działo, zawsze mogę na nim polegać. Mamy plany także trochę dalsze. Chcemy mieć bliźniaki. Muszę przeżyć, żeby mieć rodzinę. Nie ma sensu się poddawać. Jak ktoś się podda, traci te wszystkie fajne rzeczy, które są w życiu.

12. Nadchodzą lepsze dni

To historia o tym, że nie można nigdy tracić nadziei. I o tym, że warto otwierać się na ludzi, i na świat. Nigdy nie wiadomo, co będzie za „drzwiami”, które w końcu zdecydujemy się otworzyć…

„Czas i zdrowie to dwa cenne skarby, których nie rozpoznajemy i nie doceniamy, dopóki się nie wyczerpią.”. Pod tymi słowami amerykańskiego pisarza Denisa Waithley’a podpisałby się chyba każdy, kto kiedykolwiek musiał podjąć walkę z czasem, walkę o życie. Taką osobą jest muzyk, aktor i nauczyciel – Patryk Rogoziński.

materiały prasowe

Czas i emocje zaszyfrowane w nutach

Jest 2012 rok. Syn pana Patryka, Teodor, z dnia na dzień słabnie. Diagnoza ścina z nóg: nowotwór! Lekarze mówią o bezlitośnie płynącym czasie. Trwa walka o każdy dzień życia chłopca. Rodzina, przyjaciele, lekarze i pielęgniarki z Centrum Zdrowia Dziecka robią wszystko, co w ich mocy, żeby ratować to, co bezcenne i bezpowrotne – życie. – Wszystko działo się tak szybko, choć paradoksalnie miałem wrażenie, jakby czas wtedy stanął w miejscu – wspomina dziś Patryk Rogoziński.

Tuż przed Wigilią Teodor miał operację ratującą życie… Jego tata, chcąc wyrzucić z siebie kotłujące się w nim myśli i emocje, napisał muzykę i tekst o jedynym świątecznym marzeniu, jakie wtedy miał: żeby jemu i synkowi podarowano czas. Zapisane kartki schował na dnie szuflady… Nie one były wtedy ważne.

„Wynucone” marzenie pana Patryka spełniło się. Za nimi już kolejne święta spędzone razem. Tata i syn snują marzenia. Planują. Bardzo cenią sobie wspólny czas. Historia piosenki, też ma swój ciąg dalszy.

materiały prasowe

Piosenka „z szuflady” stała się hitem Internetu

Pan Patryk jest nauczycielem muzyki w jednej z warszawskich szkół. Świąteczna piosenka „ z szuflady” – jak dziś o niej mówi – najpierw stała się szkolnym hitem. „Warto kochać, wato wierzyć, że nadchodzą lepsze dni. Spójrz na niebo, zacznij marzyć. Dawaj miłość. Sercem żyj.” – ten refren uczniowie i rodzice nucili każdego roku na szkolnych koncertach, organizowanych przez pana od muzyki. Aż w końcu wpadli na pomysł: nagramy teledysk!

Jedni rodzice napisali scenariusz i wyreżyserowali teledysk, drudzy zmierzyli się z aktorskim wyzwaniem. Chociaż, oczywiście to dzieci grały pierwszoplanowe role i to ich głos zabrzmiał najmocniej! Niewielu uczniów znało wtedy osobistą historię, która stała za powstaniem piosenki, ale ze względu na zaangażowanie nauczyciela w ich muzyczny rozwój, chcieli zrobić mu prezent. Dzieci zrobiły coś więcej. Ich teledysk, który trafił do sieci, poruszył dziesiątki tysiące serc. Stał się „filmową” lekcją o tym, że najbardziej wartościowym prezentem podarowanym bliskim są: czas i uwaga.

Piosenka „z szuflady” znów stała się ważnym elementem w życiu Pana Patryka i znów jej obecność łączyła się ze spełnieniem marzeń. Twórczość „pana od muzyki” wyszła poza szkolne mury i poruszyła serca wielu Polaków. – Moja największa lekcja, którą dało mi życie? Nigdy nie można tracić nadziei. Nigdy. Życie zaskakuje. Warto otwierać się na to, co przynosi nam świat – mówi dziś Patryk Rogoziński.

Teodor tej całej historii z uwagą się przyglądał. Zapytany w jednym z wywiadów przez Tomasza Wolnego (TVP), o to, co czuje, gdy widzi, co dzieje się wokół piosenki taty? Podsumował krótko:
– Jestem dumny z taty!